Samotnie w dalekiej puszczy i w górach poluję,
Wędruję zdumiony własną lekkością, radością,
Późnym popołudniem wybieram bezpieczne miejsce na
 nocleg,
Niecę ognisko, by upiec świeżo ubitą zwierzynę,
Zasypiam na ściółce z liści z psem i strzelbą przy boku.

Statek z Nowej Anglii z rozwiniętym topżaglem
 przedziera się przez deszcz i błyski,
Moje oczy dostrzegają ląd, nachylam się przy dziobie
 lub krzyczę radośnie z pokładu.

Poszukiwacze małży i wioślarze wstali wcześnie
 i zaczekali na mnie,
Wsunąłem nogawki do butów i poszedłem, i miło
 spędziłem czas;
Szkoda, że nie byłeś z nami tego dnia przy kociołku
 z rybną zupą.

Widziałem ślub trapera pod gołym niebem na dalekim
 zachodzie, panna młoda była Indianką,
Jej ojciec i przyjaciele ojca siedzieli krzyżując nogi
 i palili w milczeniu fajki, byli w mokasynach,
 a szerokie grube koce zwisały im z ramion,
Na ławie niedbale siedział traper, był ubrany w skóry,
 bujna broda i loki osłaniały mu szyję, trzymał
 pannę młodą za rękę,
Ona miała długie rzęsy, była z gołą głową, szorstkie,
 proste włosy spływały na jej zmysłowe ramiona
 i sięgały stóp.

Zbiegły niewolnik przyszedł pod mój dom i przystanął
 na zewnątrz,
Słyszałem, jak poruszając się, łamał gałązki wokół stosu
 drzewa,
Przez uchylone drzwi w kuchni widziałem, jak bardzo
 opadł z sił,
Podszedłem do kloca, na którym siedział, wprowadziłem
 do domu i uspokoiłem,
Przyniosłem wody i napełniłem balię, by obmył spocone
 ciało i poranione stopy,
Dałem mu pokój z wejściem przez mój pokój, dałem mu
 proste, schludne odzienie,
Świetnie pamiętam, jak wywracał białkami, pamiętam
 jego niezdarność,
Pamiętam, jak kładłem plastry na otartą skórę jego
 karku i kostek,
Był u mnie tydzień, aż wyzdrowiał i poszedł na północ,
Kazałem mu siadać przy stole obok mnie, rusznica stała
 w kącie.